Pierwszy raz zawsze boli.
….ale żeby było łatwiej to wyjaśniamy – każda kategoria ma przypisany do niej kolor i ikonkę:
Newsy
Recenzje i opinie
Felietony
Statusy
Technologie
Wywiady
Relacje
Inne
W ostatnich trzech dekadach ubiegłego wieku opłacało się być muzykiem. Wystarczyło wydać płytę która rozeszła się w paru milionach egzemplarzy, a czasem nawet tylko dobry singiel, żeby zacząć operować kwotami z sześcioma zerami. I zaczynał się lot: limuzyny, nieograniczony dostęp do wszelkich używek, groupies, pięciogwiazdkowe hotele, odrzutowce… Kwestię na ile taki styl życia przysłużył się indywidualnym muzykom, a na ile ich niszczył, zostawiam na boku. Pewne jest jedno, z muzyki można było żyć. I to dobrze. Dziś amerykańska pensja minimalna to około 1160 dolarów, czyli żadna fortuna nawet na warunki polskie. Żeby zarobić te pieniądze, artysta musi mieć miesięcznie ponad 4 miliony odsłuchań w popularnym serwisie streamingowym Spotify. I jeszcze jedno: sam musi posiadać pełnię praw do utworu, co w praktyce prawie nigdy się nie zdarza. Bo utwór to najczęściej jednak dzieło zbiorowe, współtworzone przez kilka osób. Do praw twórców często dochodzą jeszcze także prawa producenta, prawa wykonawcze, itd. Żeby zatem klasyczny rockowy skład (kwartet) mógł dziś żyć ze swej muzyki na poziomie płacy minimalnej, musi mieć przynajmniej 4 numery z licznikiem wskazującym ponad 4 miliony odtworzeń miesięcznie na każdym z nich.
Cztery miliony odtworzeń to wynik oszałamiający, zarezerwowany dla najbardziej popularnych wykonawców o ugruntowanej pozycji na rynku. Wyniki artystów poszukujących, alternatywnych oraz młodych, mierzy się w tysiącach. Wynagrodzenia są więc symboliczne. Warto to sobie uświadomić, a jeśli ktoś ma z tym problemy i ciągle myśli, że artystom się powodzi, niech koduje sobie liczby: Pandora – 8 tys. odsłuchań = 21 centów, Spotify – 6 tys. odsłuchań = 1 dolar.
Cóż, powie ktoś, niech nie robią awangardy, niech grają „dla ludzi”, albo niech będą na tyle dobrzy by sprzedawać się w milionach, dla przeciętniaków nie ma dziś miejsca, na żadnym rynku. Niby brzmi sensownie, ale niestety, to nie jest takie proste.
Kultury nie wytwarzało się i nie będzie wytwarzać się w fabrykach. Jest to rynek, którego rozwojem żądzą trochę inne reguły, a dominujący obecnie skrajny merkantylizm i opętanie maksymalizacją zysku, po prostu go wyniszczają. Jeśli tylko chwilę się zastanowić, łatwo można dostrzec, że niemal wszystko co dobre i wartościowe w muzyce ostatniego półwiecza, zanim weszło do mainstreamu (czy później wręcz do klasyki), miało swój początek w działaniach alternatywnych. To właśnie twórcy poszukujący tworzyli wzorce i patenty, które kreowały nową jakość i posuwały rynek muzyczny do przodu. I nawet jeśli na dorobku części z nich, miliony zarabiał ktoś inny, to i tak sytuacja była lepsza niż obecnie, bo duża grupa ludzi mogła żyć z muzyki
i tworzyć, a rynek muzyczny z sezonu na sezon rozwijał się, a okresowo wręcz kwitł. Oczywiście, że tworzono wiele muzyki przeciętnej i wtórnej, ale powstawały też rzeczy świeże, perły w postaci płyt i zespołów, które dawały początek całym nowym stylom.
Po roku 2000 coś ewidentnie się zmieniło. Naturalny mechanizm zaczął najpierw kuleć, potem się psuć. Widać to dobrze zarówno z perspektywy lokalnej, jak i globalnej. Mamy gwiazdy starej epoki jak The Rolling Stones, U2 czy Depeche Mode, które ciągle jeszcze zapełniają stadiony, ale potem długo, długo nic. Bardziej lub mniej nijakie zespoły, które pojawiają się i znikają po 2-3 sezonach, a do ich płyt raczej nikt nie będzie latami wzdychał. W Polsce jest podobnie, zarówno kombinaty festiwalowe jak Lady Punk i Kombi, czy projekty ambitniejsze typu Kult z Kazikiem lub Hey z Nosowską, to zespoły z poprzedniej epoki. I mimo że pojawiają się
ciekawi młodzi twórcy, to nie pojawiają się gwiazdy, zdolne do kreacji własnych, masowo rozpoznawalnych, niezależnych światów muzycznych.
Powodów takiego stanu rzeczy jest zapewne wiele. Ale z pewnością jednym z nich jest brak mechanizmu dającego możliwość utrzymywania się z muzyki (a więc szerzej: zaangażowania się w pełnym wymiarze) ludziom młodym, którzy mają chęć i potencjał tworzenia czegoś nowego. Sytuację tę potwierdza też ciekawe zestawienie przygotowane przez New York Magazine, zatytułowane „Monopol na szczycie”.
W 1986 na pierwszym miejscu listy przebojów (zapewne Billboard) znalazło się 31 utworów, autorstwa 29 różnych artystów. Tymczasem od 2008 roku mieliśmy 66 utworów zajmujących pierwsze miejsce, z czego ponad połowa została stworzona przez zaledwie 6 wykonawców (Rihanna, Katy Perry, Adele, Lady Gaga, The Black Eyed Peas, Flo Rida).
W jakim kierunku prowadzą rynek muzyczny powyższe tendencje, nietrudno zgadnąć. Brak świeżej krwi, świeżych pomysłów i energii, nieuchronnie prowadzić musi do ograniczenia oferty, spadku jakości, braku rozwoju i w konsekwencji do obumierania. Względnie sztucznego utrzymywania komercyjnego rynku-zombie.
Pamiętam przerażenie branży muzycznej pierwszych lat ubiegłej dekady, kiedy to dane jasno zaczęły pokazywać załamanie sprzedaży płyt CD, a na horyzoncie pojawił iTunes z ideą handlu poszczególnymi utworami po cenie 99 centów. Wieszczono wówczas katastrofę rynku muzycznego, prognozowano ciężkie czasy dla artystów. Z dzisiejszej perspektywy, tamten model wydaje się niemal idyllą.
Obecna sytuacja artystów, szczególnie młodych i poszukujących staje się nieciekawa, a wręcz groźna z punktu widzenia możliwości ich funkcjonowania w społeczeństwie. A skoro jest groźna dla nich, to bez dwóch zdań jest też groźna dla całego rynku muzycznego.
Wiele badań wskazuje, że coraz popularniejsze odsłuchiwanie nagrań w streamingu, czyli z serwisów przechowujących pliki muzyczne „w chmurze”, wpływa już nie tylko na sprzedaż tradycyjnych nośników, ale też na wyniki serwisów typu iTunes, oferujących pliki na własność.
Pojawia zatem proste pytanie: co się nagle stało z kasą w tym systemie? Kto ją zgarnia lub gdzie ona wyparowuje?
Ciekawe światło na kwestię rzuca fakt, że popularne serwisy streamingowe jak Pandora czy Spotify, zamknęły ostatnie lata działalności stratami operacyjnymi rzędu kilkudziesięciu milionów dolarów (Spotify – 60 mln dolarów straty w 2011 roku). W tym samym czasie, przyciągnęły jednak setki milionów dolarów kapitału z giełdy, emitując akcje. Na podstawie tych informacji pojawiły się opinie, że dla ich szefów długoterminowe dobro rynku muzycznego nie ma żadnego znaczenia. Że to po prostu cwani chłopcy w garniturach, którzy mają pomysł na biznes i zależy im tylko na tym, żeby jak najszybciej kapitalizować zyski. Jak największe oczywiście.
W taki ton myślenia wpisują się ostatnie działania Thoma Yorke’a oraz Nigela Godrich’a (odpowiednio: wokalisty/lidera Radiohead oraz wieloletniego producenta grupy), którzy wycofali swoje płyty ze Spotify, twierdząc, że taki model sprzedaży „jest zły dla nowej muzyki”. Godrich tłumaczył:
Mali producenci i nowi artyści nie są w stanie się utrzymać. Trzeba zmienić model dla nowych piosenkarzy albo dla nowych producentów muzycznych. Mamy do czynienia z ludźmi przemysłu muzycznego. Próbują oni opanować system dystrybucji. Sztuka ucierpi, jeśli nie sprawimy, że system będzie sprawiedliwy dla nowych artystów.
W jednym z wpisów Tweeterowych, Godrich niemal dokładnie potwierdził myśl, od której zacząłem ten tekst, pisząc:
Płyty Pink Floyd przyniosły już miliony dolarów (niekoniecznie zespołowi), więc umieszczenie ich w serwisie streamingowym jest zupełnie racjonalne. Gdyby jednak w 1973 r. ludzie słuchali Spotify, zamiast kupować winyle, to wątpię, czy „Dark Side of the Moon” w ogóle by powstało.
Nie tylko muzycy z kręgu Radiohead, również inne znane na rynku muzycznym marki (znane również z tego, że cenią sobie niezależność), takie jak Tool czy King Crimson, bojkotują Spotify. Pytanie, czy słusznie?
Branża anno domini 2013 jest ewidentnie zdezorientowana. Firmy płytowe łapią się Spotify jak ostatniej deski ratunku, licząc na to, że wobec spadającej sprzedaży nośników fizycznych będą w stanie zarobić na elektronicznej sprzedaży, a przy okazji zmniejszą choć trochę nielegalną dystrybucję muzyki.
Trzeba też oddać sprawiedliwość modelowi biznesowemu Spotify, który zaczyna się zmieniać i przynosić zyski. Po latach strat, w 2012 roku serwis zarobił 200 milionów dolarów, chwaląc się przy okazji świetnymi wskaźnikami przyrostu nowych użytkowników oraz wysokości średniego obrotu z każdym z nich. Twórcy serwisu zapewniają, że czym większe będą ogólne przychody, tym więcej pieniędzy trafiać będzie do artystów. Stąd też wprowadzenie nowego modelu rozliczeń, który bazuje na rangach popularności utworów. Czym częściej odtwarzany jest utwór, tym większe wynagrodzenie za każde odtworzenie trafia do artysty. W teorii wygląda to na naturalny i uczciwy, mechanizm, bazujący na zdroworozsądkowy zasadach popularności weryfikowanej przez samych użytkowników. Jest tu jednak pewien haczyk: żeby utrzymać rosnącą liczbę użytkowników, potrzebna jest wartościowa, dobrej jakości nowa muzyka. A ponieważ jej produkcja, w sensie zarówno dosłownym ale i szerszym – życia i utrzymania muzyków – kosztuje, wracamy do tego samego pytania: kto ma ją produkować i za co, skoro młodzi twórcy dostają marne grosze za swoje tysiące odtworzeń?